Wiatr szumiał, poruszając gałęziami nagich drzew.
W rozpadającym się budynku, na strychu widać było światło, bijące ze środka.
Wosk z małej świeczki, rozgrzany ogniem kapał bezszelestnie na starą, drewnianą
podłogę. Ponoć mieściła się tu wcześniej piekarnia, lecz właściciel podupadł na
zdrowiu i musiał wyjechać na leczenie. Nigdy nie wrócił, więc dom został
wystawiony na sprzedaż. Wilgotne ściany pokrył już grzyb, a schody prowadzące
na drugie piętro skrzypiały z każdym krokiem. Ale mi w ogóle to nie przeszkadzało..
Marzyłam o takim miejscu. Mogłam się tu ukryć i nikt mi nie przeszkadzał.
Siedziałam właśnie na strychu. Poprzedni mieszkaniec zostawił wszystkie meble,
rzecz jasna bez zawartości, ale jednak. Siedziałam teraz w głębokim, bordowym
fotelu, który miał już wyblakłe nogi. Obok stał mały, również drewniany stolik.
Stała na nim dopiero, co zaparzona herbata i stare listy, związane starannie
niebieską wstążką. Wszystkie były zaadresowane do jednej osoby. "Riley
Anderson" głosił napis na kopercie. Z czułością przejechałam opuszkami
palców po wytartej powierzchni kartki. Spisane piórem litery łączyły się w
słowa, a te w zdania. Lecz człowiek, który był nadawcą już nie żył. Ile czasu
minęło od jego śmierci? Trzy miesiące? Wolałam nie pamiętać. Zapomnieć. Tęsknota
stawała się nie do zniesienia. Ostrożnie schowałam list i jednym podmuchem
zgasiłam wypalająca się świeczkę. Ostrożnie zeszłam na dół. W sali było
kompletnie ciemno, ale kto przyzwyczaił swój wzrok do ciemności, mógł dostrzec
wszystko. Spojrzałam w lustro, które mieściło się na całej prawej ścianie. Małe
baletnice, jak i duże tancerki musiały mieć odbicie swego tańca. Znać każdy
swój ruch. Przy lustrzanej ścianie przymocowana była poręcz do rozciągania. Chwyciłam
za nią dłonią i zaczęła codzienne ćwiczenia. Niedługo nie będę mogła już robić tego,
co zwykle. Zostanę matką. Muszę zacząć na siebie uważać. Dziecko było jedynym
sensem mojego życia. Straciłam największą podporę, najlepszego przyjaciela,
opiekuna. Miłość. Musiałam iść dalej. Pogładziłam lekko zaokrąglony brzuch i
poszłam spać.
***
Już o poranku do drzwi zapukały małe dziewczynki
z najmłodszej grupy. Wstawałam wcześnie, więc zdążyłam się przygotować. W sumie
w ogóle nie sypiałam, a jeżeli już, to śniły mi się same koszmary. Przywitałam
dzieci łagodnym uśmiechem, a te zachęcone, pobiegły do sali. Szybko przebrały
się w blado różowe sukienki z tiulem i zaczęły się rozciągać. Ciekawe, kiedy
moje dziecko takie będzie? Miałam wyrzuty sumienia. Byłam w stanie zapewnić mu
godne życie, ale nie ojca. Z drugiej strony, to nie moja wina, że Adam nie żył.
Nawet nie miałam szansy go uratować. Zabiję każdego, kto będzie chciał
skrzywdzić moje dziecko. Coraz bardziej oddając się przemyśleniom, zapomniałam
o dzieciach, które czekały, aż zacznę uczyć ich dalszej części układu. Dawniej
mogłyby występować w święto dożynek, ale teraz było inaczej. Nie było radosnych
świąt, nie było króla. To właśnie przyniosła rebelia. Bunt, który miał
przynieść lepsze, równe życie, zabrał tysiące ludzi i nie przyniósł żadnych
korzyści. Czy było sens w ogóle go wszczynać? Ludzie byli głupi, sądząc, że to
coś zmieni. I tak nadal każdy musiał walczyć o własny byt. Żałosne. Dobrze, że
ja miałam za co żyć. Nie miałam wyrzutów sumienia, że zabrałam oszczędności ze
skarbca rodziców. Byłam jedynaczką i tylko mi się należały. Biżuteria,
klejnoty, wszystko to, co mój ród zdobywał przez lata. Nie. Nie miałam żadnych
wyrzutów sumienia. Myślami wróciłam do dzieci, które kręciły piruety w
powietrzu. Robiły postępy i w przyszłości mogłyby stanąć na deskach teatru.
Potrzebuję kogoś, kto zastąpi mnie, gdy mój brzuch będzie już tak wielki, że
nie będę mogła pokazywać im kolejnych kroków. Rzuciłam krótko, by ćwiczyły
część układu, który już poznały i poszłam do gabinetu. Na wykonanym z starego
drewna biurku spoczywał czarny kałamarz i białe, ptasie pióro. Subtelnym ruchem
umoczyłam jego końcówkę w niebieskim atramencie i zaczęłam kreślić znaki na kartce.
Potem wyszłam na zewnątrz, by powiesić ją na frontowych drzwiach. Powietrze
było rześkie i z przyjemnością wdychałam jego odmęty. Najchętniej wybrałabym
się na długi spacer, by podziwiać uroki jesieni i dotlenić umysł, lecz wzywały
mnie obowiązki. Zostawiłam kartkę informującą, o poszukiwaniach dobrego
tancerza lub dwóch i wróciłam do dziewczynek. Tańczyły, ubrane w pastelowy róż
i czystą biel. Wyglądały uroczo. Zaczęłam odliczać i poprawiać ich kroki.
***
Po południu przybyły dziewczyny z grupy średniej. Były w wieku, w którym
dowiedziałam się, że czeka mnie przyszłość z obcym mężczyzną. Oczyma wyobraźni
wróciłam do tamtej chwili. Nie bałam się. Wiedziałam, że do czasu ślubu, coś
mnie uratuje. W ogóle nie dopuszczałam do siebie myśli, że nie wyjdę za mąż z
miłości. Ponieważ nie zaznałam jej zbyt dużo, bardzo jej łaknęłam. Gdy myślałam
o baronie Voynickim, widziałam obleśnego starca, grubego i z tłustymi włosami.
Nie, za nic w świecie nie chciałam za niego wyjść. Mojego męża wyobrażałam sobie,
jako przystojnego młodzieńca, obowiązkowo na białym koniu. Nie musiał być
bogaty, wystarczyłoby mnie miłował. Z całego serca wierzyłam, że jest tam
gdzieś i na mnie czeka. Nie pomyliłam się. Adam był wyjątkowo przystojny.
Urokliwy uśmiech i bujna czupryna okalająca jego twarz, tworzyły mieszankę
wybuchową. Ujmował kobiety jednym spojrzeniem swych błękitnych oczu. Na
początku nie rozumiałam, że był podrywaczem i schlebiało mi, że zainteresował
się właśnie mną. Potem zrozumiałam, że przeze mnie przeszedł wewnętrzną
przemianę. Opiekował się mną. Pokazał mi świt, jakiego nie znałam. Mam
nadzieję, że ja też czegoś go nauczyłam. Obdarzyłam go tą miłością, która przez
lata nie miała kogo kochać. Nauczyłam go, jak troszczyć się o drugą osobę. Nigdy
nie zapomnę, jak pierwszy raz zabrał mnie do zwykłej karczmy. Byłam bardzo
podekscytowana. Panował tam ogłuszający rumor pijanych mężczyzn. Wszędzie
rozbrzmiewała muzyka, wydobywana ze strun tanich gitar. Od tłumu ludzi
powietrze zrobiło się gęste i było mi duszno, ale to nie przeszkadzało nam w
tańcu. Uraczeni smakiem alkoholu, bawiliśmy się w najlepsze. Ze szkarłatnymi
policzkami wyszliśmy na zewnątrz. Było cudownie. Niebo pokryte tysiącami
gwiazd, mieniło się od ich blasku. Upojeni zabawą, położyliśmy się na pokrytej
rosą trawie. Było romantycznie, kiedy objął mnie swoimi silnymi ramionami.
Tonęłam w nich, zapominając o apodyktycznej matce i zbliżającym się terminie
niechcianego ślubu. Ach, te wspomnienia. To nie mogło trwać wiecznie. On
odszedł. Ja zostałam sama. Z dzieckiem. Musiałam sobie jakoś radzić. Koniec z
użalaniem się nad sobą. Zamrugałam kilkakrotnie, by nie dać potoczyć się łzom i
wróciłam do rzeczywistości. Kolejne odliczanie i kolejne poprawianie ruchów.
***
Ostatnia grupa dała mi nieźle w kość. Dziewczyny w wieku 19 lat tańczyły
świetnie taniec klasyczny, ale nie miały partnerów. Kolejny problem do
rozwiązania. Dziewczyny zabrały swoje rzeczy, pożegnały się i wyszły. Zamknęłam
drzwi na klucz i udałam się do łazienki. Byłam zmęczona po trzech próbach, ale
patrząc na zyski usatysfakcjonowana. Odkręciłam wodę, która zaczęła lać się do
małej, białej wanny ze złotymi nogami. Ściągnąwszy z siebie ubranie, weszłam do
ciepłej wody i zanurzyłam się po szyję w pianie. Odprężona, położyłam się do
miękkiego łóżka, jedynej rzeczy, którą kupiłam do nowego domu. Zasnęłam otulona
miękkim puchem ciepłej kołdry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz